Zanim jednak do tego doszło łomżyńskich filharmoników poprowadził doskonale znany tutejszej publiczności nie tylko jako wybitny dyrygent, ale także obdarzony dużym poczuciem humoru prelegent, Marek Pijarowski.
– Wracam tu zawsze bardzo chętnie i cieszę się, że pan dyrektor Zarzycki, nawiasem mówiąc mój absolwent, nie zapomina o swoim profesorze, to miłe – mówi Marek Pijarowski.
– A wracam z kilku powodów. W większych ośrodkach takich jak Warszawa, Kraków, Wrocław czy Poznań, mają siedzibę duże orkiestry, są przestronne sale, można grać tzw. wielki repertuar. Ale za to w tych mniejszych ośrodkach, takich jak Łomża, spotyka się ludzi ogarniętych nieprawdopodobną pasją działania. Tu nie funkcjonuje słowo „rutyna” użyte w pejoratywnym jego znaczeniu. Tu obserwuję cały czas proces odkrywania muzyki na nowo, to muzyczna, wspólna, wspaniała przygoda. W tutejszej orkiestrze gra wielu młodych muzyków, mocno zarażonych właśnie tym bakcylem poszukiwania. Podobnie bardzo zaangażowane w ten proces są osoby doświadczone, które pamiętam jeszcze ze swojego pierwszego występu tutaj ( w 2005 roku – red.). Nigdy nie upieram się przy jakichś swoich pomysłach, zawsze staram się wybrać wariant, który odpowiada także i orkiestrze. Nierzadko spotykam zespoły „zrutynizowane”, z którymi nie mam takiego jakbym chciał porozumienia ponieważ pewne interpretacje są zbyt mocno zakorzenione i orkiestra – nie ze złej woli – nie ma wiary w stworzenie czegoś nowego. Ale tu w Łomży to porozumienie jest bardzo silne a chęć poszukiwania muzycznej prawdy bardzo tę współpracę ułatwia.
Dyrygent i muzycy udowodnili już w otwierającej koncert Sinfonii z oratorium „Mesjasz” Haendela, że nie są to tylko słowa bez pokrycia. Jednak słuchacze czekali z niecierpliwością na pojawienie się solisty, rzadko się bowiem zdarza, by w Łomży była możliwość usłyszenia kontratenora, w dodatku tak utalentowanego. Damian Ganclarski też już występował w Łomży, co sprawiło, że już od początku koncertu miał publiczność po swojej stronie.
– Mój debiut estradowy i sceniczny miał miejsce w Łomży – wspomina Damian Ganclarski.
– Było to cztery lata temu, we wrześniu 2009 roku. Śpiewałem wtedy arie Haendla oraz pieśni Karłowicza i Czajkowskiego. Obecny program jest bardziej poświęcony kastratom, ponieważ wszystkie te arie, które wykonałem dzisiejszego wieczoru, pisane były dla kastratów.
Solista zaśpiewał aż dwa fragmenty opery Haendla „Giulio Cesare in Egitto”: jako pierwszą wykonał arię Ptolemeusza „Domero la tua fierezza”, a na koniec swego pierwszego wejścia arię Juliusza Cezara „Va tacito e nascosto”. Pomiędzy nimi zabrzmiała aria Ruggiero „Verdi prati” z opery „Alcina“ również autorstwa niemieckiego kompozytora.
Aria Juliusza Cezara miała dwóch bohaterów, bo poza Damianem Ganclarskim jako solista zaprezentował się w niej waltornista Mateusz Goc, zbierając zasłużone brawa od koleżanek i kolegów z orkiestry, dyrygenta oraz publiczności.
– To trudny, nastręczający wielu problemów repertuar – wyjaśnia Damian Ganclarski. – Jest w nim wiele pułapek, ale myślę, że jest dobrym materiałem do opracowania techniki wokalnej i pokazania takiej muzyki – bo z tego co wiem, barokową muzykę wykonuje się w Łomży niezbyt często. Dobór repertuaru jest też zdeterminowany głosem jakim śpiewam. Kastratów w dzisiejszych czasach już nie mamy, ich repertuar przejęli kontratenorzy i oczywiście śpiewają go też kobiety. Jest mnóstwo tego repertuaru, jest on stale odkrywany. Haendel to jest baza mojego repertuaru, jeszcze wciąż odkrywany Vivaldi czy Telemann. Ich utwory najbardziej mi odpowiadają i najlepiej pasują do mojego głosu.
Oczarowana skalą i nietypową barwą głosu młodego solisty publiczność kilkakrotnie wywoływała go oklaskami z kulis. Dopiero perspektywa usłyszenia jednego z rzadziej wykonywanych dzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta, Symfonii nr 17 G-dur KV 129 sprawiła, że tumult umilkł.
– Co do programu to ogromnie się cieszę, że pan dyrektor Zarzycki przystał po raz drugi na taką właśnie jego formę czyli prezentację utworów epoki baroku i klasycyzmu – mówi maestro Pijarowski. – Oczywiście zawiera on inne utwory niż grane ostatnio, ale są to rzeczywiście małe arcydzieła. Cieszę się również z możliwości wykonania dwóch symfonii Mozarta , które są niezwykle rzadko prezentowane. Świat jak gdyby o nich zapomniał, ale to nie dlatego, że jest to muzyka o mniejszym znaczeniu czy mniej udana, bo w wypadku Mozarta raczej takich utworów nie znajdziemy. Po prostu popularność wielkich symfonii Mozarta, np. g -moll nr 40 KV 550, powoduje to iż dyrygenci nie chcą odkrywać na nowo i przybliżać melomanom utworów mniej znanych. Być może obawiają się, że nie zagwarantuje im to sukcesu , ale jeśli dyrygent myśli tylko o własnym sukcesie, to niech dyryguje sobie cały czas Bolero Ravela (śmiech). Te dwie symfonie zaproponował dyrektor Zarzycki i z miejsca uzyskał moją szczerą akceptację. Powstał wydaje mi się, bardzo ciekawy projekt: od fragmentu „Mesjasza” Haendla (jako wprowadzenie) poprzez J.S. Bacha do W.A. Mozarta.
Drugą część koncertu rozpoczęły Courante i Bourree z I Suity orkiestrowej C-dur BWV 1066 Jana Sebastiana Bacha. W tym, również rzadko wykonywanym w polskich salach koncertowych utworze partiami swoje przysłowiowe „pięć minut” mieli z kolei: Ewa Barczyk (wiolonczela), Magdalena Goc (obój) oraz Jacek Krupa (flet).
Ostatnim fragmentem koncertu z udziałem Damiana Ganclarskiego była aria „Venga pur” z opery „Mitridate, Re di Ponto” W. A. Mozarta. W tym utworze solista zaprezentował pełnię swych umiejętności i skalę głosu, co zaowocowało kolejną długotrwałą owacją.
– Zawsze gdzieś sobie podśpiewywałem tym głosem – wyjaśnia Damian Ganclarski. – Na początku śpiewałem barytonem, jednak kiedy spróbowałem kontratenorem i to wydawało mi się bardziej naturalne, lepiej pasowało do mojej osobowości i bardzo chętnie się przestawiłem.
Solista, kształcący się w Polsce w Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu oraz w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi, już niebawem zacznie przygodę swego życia potwierdzającą, że jest jednym z najbardziej utalentowanych śpiewaków w naszym kraju. Damian Ganclarski podejmie bowiem studia w prestiżowej londyńskiej Royal Academy Of Music.
– W Polsce jest nas, kontratenorów uczących się na akademiach jest około 10-15 – wyjaśnia Damian Ganclarski. – Ze mną na roku jest jeszcze jeden kolega, dużo jest ich w Warszawie. A w Londynie panel przesłuchań, w którym brałem udział – tylko dla kontratenorów – liczył ich 20 tylko jednego dnia! Więc jest to zupełnie inny odbiór tego, co się robi i poczucie konkurencji, ale myślę, że zdrowej. To już kilka moich ostatnich tygodni w Łodzi i potem od września Londyn – Royal Academy Of Music. Bardzo się z tego cieszę, ponieważ Londyn jest kolebką muzyczną, a już muzyki dawnej i śpiewu kontratenorowego przede wszystkim. Narodziło się tam bardzo dużo rzeczy, powstało mnóstwo wspaniałych utworów, występują tam wybitni artyści, których kształci się od wielu, wielu lat. Myślę, że to będzie duży krok do przodu w moim rozwoju, pojechać tam i wzrastać w atmosferze wielkich tradycji muzycznych, ogromnej kultury śpiewu, gry na instrumentach dawnych. Myślę, że to będzie dla mnie wspaniałe miejsce!
Finałem koncertu miała być kolejna symfonia Mozarta - Symfonia nr 27 G-dur KV 199. I została wykonana zgodnie z zapowiedzią, ale nie obyło się bez niespodzianki.
Znany z umiejętności nawiązywania doskonałego kontaktu z publicznością Marek Pijarowski rozpoczął bowiem po jednym z utworów dialog ze znanym bywalcom łomżyńskiej Filharmonii Juliuszem Amadeuszem Szeligowskim. Kiedy okazało się, że rezolutny uczeń II klasy szkoły podstawowej uczy się też gry na fortepianie, a dodatku lubi ćwiczyć – dyrygent zaproponował mu, by poprowadził orkiestrę we fragmencie wspomnianej symfonii. Amadeusz bez tremy stanął więc za pulpitem dyrygenckim i z niewielką pomocą służącego wsparciem maestro Pijarowskiego zadebiutował jako dyrygent. Gdyby więc kiedyś okazało się, że zrobi karierę jako muzyk będzie mógł z dumą zapisać w swoim artystycznym CV debiut dyrygencki w tak młodym wieku. Po tym żartobliwym przerywniku orkiestra wykonała na finał całość trzyczęściowej Symfonii nr 27 G-dur KV 199. Był to kolejny dowód na potwierdzenie słów dyrygenta, że udało mu się nawiązać z łomżyńską orkiestrą tę tajemną nić porozumienia, co w połączeniu z umiejętnościami muzyków zaowocowało czymś wyjątkowym i bardzo wartościowym pod względem artystycznym.
– To jest nieustanny proces twórczy, który angażuje każdego muzyka – podkreśla Marek Pijarowski. – Oczywiście dyrygent powinien mieć w nim ostatnie zdanie, tak jak kapitan na mostku. Wiem, że muszę podejmować decyzje artystyczne, w moim mniemaniu słuszne, ale nie chciałbym, żeby ta decyzja była akceptowana przez zespół tylko dlatego, że ja stoję w tym miejscu w którym stoję. To musi być współtworzenie. Jeśli czuję, że zespół ma w tym swój udział, że też może coś zaproponować - uzyskuję wtedy większą jego aktywność. Orkiestra jest współpartnerem dyrygenta w kreowaniu koncertu - o tym nie wolno zapominać, wszak to ona bezpośrednio poprzez instrumenty niesie muzykę melomanom a dyrygent powinien jej w tym jak najlepiej pomóc.
– Znając dyrektora Zarzyckiego od wielu lat, wiem jakiego formatu jest to artysta i wizjoner. Z ogromnym szacunkiem odnoszę się do polityki programowej prowadzonej przez niego Filharmonii. Widać w niej wielką dbałość o każdy szczegół koncertu dobrany pod kątem oczekiwań tutejszych melomanów. Jestem pewien iż Łomża jest bardzo dumna (a być powinna) mając w swoim mieście tak znakomicie działającą instytucję kultury. Brawo! –dodaje maestro Pijarowski.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka - Chamryk
Zdjęcia: Wiesław W. Wiśniewski